Styczeń upłynął mi w towarzystwie zaledwie kilku filmów - powrotów do dzieł dobrze mi znanych i kilku nowości. Głównie to filmy najnowsze, od których odskocznię stanowiła jedynie pozycja z 1955 roku. Zresztą, zobaczcie sami!
Opowieści z Narnii: Lew, czarownica i stara szafa (2005)
Ciężko mi uwierzyć, że filmowa adaptacja pierwszej części cyklu przenoszącego nas w świat Narnii, ma już tyle lat. Wciąż mam wrażenie jakby to zaledwie ze trzy lata temu odbyła się premiera filmu. Chociaż nie robi już takiego porażającego wrażenia jak za dziecka, historia rodzeństwa Pevensie ponownie mnie pochłonęła i pozwoliła spędzić przyjemny wieczór z dobrze znanymi bohaterami (choć tak naprawdę najbardziej kocham bobry). No i nastoletni William Moseley i Anna Popplewell - teraz śledzę ich role w The Royals i Reign.
Pięćdziesiąt twarzy Greya (2015)
Praktycznie rok po premierze zapoznałam się z zeszłorocznym hitem walentynek. Historię już znałam dzięki książce, więc nie mogłam zostać nią po raz kolejny rozczarowana. Za to uważam że film wypadł dość dobrze, i z pewnością prędzej sięgnę po drugą cześć filmu niż po drugi tom książki. Oczywiście, najwspanialsze, co film miał do zaoferowania to soundtrack, którego poszczególne kawałki już od dawna goszczą na moich playlistach.
Las samobójców (2016)
Ustalmy sobie na początku, że należę do tego typu osób, które boją się jakiegokolwiek, nawet najsłabszego horroru, a w nocy po seansie nie mogą spać same. Las samobójców to drugi horror jaki zdecydowałam się obejrzeć w kinie (pierwszy to Kobieta w czerni, więc lata temu), ale nie bogatsza o to doświadczenie nie zdecydowałabym się wydać tych kilkunastu złotych na bilet. Film był przewidywalny, momentami nawet śmieszny, ale mnie jako typową strachajłę i tak przestraszył. Mimo to i tak seans mi się podobał - uwielbiam Natalie Dormer, a plakat to mistrzostwo!
Sissi (1955)
Moja absolutnie ukochana trylogia filmowa z Romy Schneider w roli głównej. Uwielbiam, uwielbiam i jeszcze raz uwielbiam i często wracam do niej ze wzruszeniem. Śliczna muzyka, piękne kostiumy i scenerie i bajecznie kolorowa historia z zabawnymi elementami - a wszystko utrzymane w dobrym smaku i guście. Co więcej, chociaż nie cierpię oglądać filmów z lektorami, tu lektor to miód dla uszy, który jeszcze bardzie podkreśla smak kina lat pięćdziesiątych.
Joy (2015)
Dawno żaden film obyczajowy nie wciągnął mnie tak jak ten. Jasne, to także biografia, ale perypetie dysfunkcyjnej rodziny Mangano zdobyły moje serce całkowicie. Tak zaciekle śledziłam losy tytułowej Joy, gorąco jej kibicując, że zupełnie udało mi się zapomnieć o naprawdę niewygodnych fotelach w naszym miejskim kinie. Co więcej, sposób narracji filmu to jeden z moich ulubionych (chyba zawsze będzie mi się kojarzył z serialem Gotowe na wszystko). Obsada, muzyka, scenografia - nic tylko oglądać!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz