Żeby nie było niejasności, spędziłam na wsi trochę więcej niż tylko wakacje. Przeszło dziewiętnaście lat mojego życia spędziłam na wsi i żaden ze mnie mieszczuch. Jest jednak coś magicznego w lecie spędzonym poza miastem - może ta cisza, może ten spokój, a może powietrze. A może to po prostu magiczny świat dziecięcy, który był beztroski, sielski i pełen przygód. Wspomnieniami właśnie z tego okresu, chciałabym się z wami podzielić.
- Przejazd kombajnem i wozem ze zbożem - co z tego, że moja rodzina nie ma żadnego gospodarstwa, skoro mieli ich znajomi, czy rodzice koleżanek. Czas żniw, dla dorosłych pełen pracy, dla nas, dzieci, był pełen atrakcji. Jak na szpilkach czekało się na te pięć minut, gdy w końcu, któreś z dorosłych zgodziło się, byśmy mogli przejechać się kombajnem, a później przeżyć drogę powrotną do domu na wozie pełnym zboża, wyłapując i wyrzucając z niego szczypawki. Teraz już chyba nie odważyłabym się złapać takiej do ręki.
- Czas u babci - niezliczone wakacyjne godziny spędziłam u babci. Tam było najwięcej dzieci w podobnym mi wieku, a babcia jest moją prawdziwą bratnią duszą i mnóstwo rzeczy robiłyśmy razem. Poczynając od wypraw na trawiaste boisko by grać zieloną, gumową piłką w nogę, przez wspólne lepienie pierogów z borówkami (co roku lepie takie według przepisu z dzieciństwa), aż do zbierania poziomek z krzaczków w ogródku. Nic też nie zastąpi smaku kompotu przygotowanego przez babcie, na który wpadało się w trakcie całodniowych zabaw z innymi dziećmi. Smakiem śniadań mojego dzieciństwa był natomiast chleb z miodem, który zawsze rano jadła moja babcia, a ja razem z nią.
- Zabawa w dom na powojennym bunkrze i pikniki w ogródku - pośród listy różnych zabaw dziecięcych wraz z całą paczką rówieśników, właśnie u babci, te dwie zdecydowanie przodowały. Płaski dach ogromnego bunkru, na który trzeba było wskoczyć, stanowił dom dla całej zabawowej rodziny, a najlepszym pokojem, był ten, do którego przylegał rosnący bez. Oprócz tego, w stykającym się z bunkrem ogródku mojej babci urządzaliśmy pikniki, na różowo-beżowym kocu w kratę. Za kilka złotych każde z nas mogło kupić masę słodyczy w niedalekim sklepie, ale zadowalaliśmy się również tym, co oferował sam ogródek: poziomkami, truskawkami, porzeczkami, czereśniami czy brzoskwiniami.
- Spanie pod namiotem - noc pod namiotem zawsze była ekscytującym wydarzeniem. Nawet jeśli spało się w ogrodzie zaraz obok domu! Emocje zapewniały usiłujące wślizgnąć do środka robaki, mrożące w żyłach opowieści i... straszący w środku nocy starszy brat!
- Wyprawy na kąpanie się w rzeczce - jeśli tylko pogoda i mama pozwalały, wystarczyło zabrać rower, strój kąpielowy i koleżanki, a pięć minut później byłyśmy już nad rzeczką. Nawet jeśli wody było tylko do połowy łydki, mogłyśmy tam przesiadywać godzinami. Zazwyczaj brałyśmy jeszcze ze sobą jakieś przekąski i do dziś pamiętam, jak ukradkiem wzięłam z domu słoik nutelli.
- Próby szukania grzybów - skoro dorośli chodzą na grzyby i przynoszą pełne kosze, my również zapragnęliśmy spróbować naszych sił. Nie przyszło nam do głowy, że nie w każdym lesie muszą rosnąć grzyby, albo że pogoda jest nie tak jak trzeba i grzyby nie rosną. Naszym przewodnikiem był podręcznik bodajże z drugiej klasy podstawówki, którym zawierał narysowane obrazki pokazujące jadalne i trujące grzyby. Jak możecie się domyślać, do domu wróciliśmy z pustymi rękoma, nie licząc... drzewnej huby.
- Rowery - rower był podstawowym środkiem transportowym dzieciństwa. I jakby to było wczoraj pamiętam jak na rowerze nauczyłam się jeździć. Na placu przed domem mojej koleżanki pożyczyłam jej mój rower, który do tylnego koła dodane miał jeszcze dwa mniejsze. Sama tymczasem czekając na powrót mojego roweru wsiadłam na wieloletniego, granatowego, dwukołowego, składaka... i pojechałam. Tak po prostu.
- Budowanie baz i szałasów - zbudowanie odpowiedniej bazy najczęściej zajmowało całe wakacje. Zawsze znalazło się coś, co można było ulepszyć, poprawić czy dołożyć. Raz nawet z kuzynką podkradłyśmy deskę z bazy innych chłopców nieopodal, aby wykorzystać ją we własnej bazie - oczywiście, w połowie porzuciłyśmy ją, przejęte wizją ścigania nas przez właścicieli deski.
- Dożynkowy korowód i zbieranie cukierków - korowód jaki idzie przez ulice mojej miejscowości rodzinnej lubię oglądać każdego roku. Za dziecka zbierało się cukierki rzucane z wozów, bułeczki podawane przez piekarzy czy uciekało się przed lejącymi wodą wozami strażackimi. Choć na cukierki jestem już za stara, korowód dożynkowy dalej sprawia mi dużo radości, a niekiedy zamiast cukierka można dostać kieliszek domowej miodunki.
Przygotowałam ten wpis już jakiś czas temu, a dzisiaj, w dniu jego publikacji, uświadomiłam sobie, że sprawiłam sobie pewnego rodzaju powrót do czasu dzieciństwa - ulepiłam pierogi z borówkami, a popołudniu planuje obejrzeć coroczny dożynkowy korowód. Spróbujcie sami urządzić sobie jeden wakacyjny dzień, jak za dawnych czasów - to bardzo miłe uczucie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz