Na dobrą sprawę czytelników możemy generalnie podzielić na dwa rodzaje: czytających w każdych możliwych warunków i tych wybrednych. Ja sama zaliczam się niestety do tej drugiej grupy.
Chociaż czytanie książek nie jest dla mnie jakimś niesamowitym rytuałem, mam swoje wytyczne, których kurczowo się trzymam:
1. Nie czytam w komunikacji miejskiej - bo robi mi się od tego nie dobrze.
2. Nie czytam w parkach - bo rzadko kiedy w nich spędzam czas.
3. Nie czytam podczas chwili wolnej między szkołą a zajęciami dodatkowymi, kiedy jestem na mieście - bo wolę w tym czasie czegoś się pouczyć i mieć więcej czasu wolnego w domu.
4. Nie czytam w bibliotekach czy czytelniach - bo nie są mi po drodze.
5. Nie czytam czekając na przystankach - bo zdarzyło mi się przez to przegapić kilka autobusów.
W takim razie gdzie więc czytam poza domem?
Miejsca takie są zaledwie dwa.
Pierwsze z nich staje się dostępne wraz z nadejściem wiosny, kiedy wypełzam ze swojej czytelniczej nory, spod skrzydeł ciepłych kołderek, kakao i spokojnej muzyki towarzyszącej mi w zimie, na rzecz twardej ziemi przykrytej kocykiem (w ramach szaleństwa czasami leżaka), odgłosów kosiarek używanych przez sąsiadów i wiecznie przeszkadzającego, ale jakże kochanego psa, w okresie wiosna-jesień. Jestem pewna, że jeśli kiedykolwiek przeprowadzę się do mieszkania w bloku w centrum wielkiego miasta, to właśnie tego urokliwego ogrodu usytuowanego w dobrze znanej mi wiosce, będzie niesamowicie mi brakować.
Drugim takim miejscem są wszelakie punkty nieopodal jakiegokolwiek zbiornika wodnego - jeziora, morza czy chociażby basenu. Jest to jedna z niewielu sytuacji, kiedy piski dzieciaków nie są dla mnie irytujące, a nawet wizja wrzucenia mnie do wody razem z książką mnie nie przeraża - może to właśnie wszelakie pluski i szumy działają na mnie uspokajająco.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz